Rozmiar: 5184 bajtów Rozmiar: 16336 bajtów
Menu:

:: Strona Główna
:: Magna Mater
:: Ogólnie o RPG
:: Opowiadania
:: Download

Systemy:
:: Zew Cthulhu
:: Świat Mroku
:: Neuroshima
:: Monastyr
:: Deadlands
:: Poza Czasem
Galeria:
:: Magna Mater
:: Rysunki
:: Fotorelacje
Inne:
:: Prasa o nas
:: Forum
:: Linki

Twórca strony:
Pharaun e-mail




Zaprzyjaśnione serwisy:






Wielosfer - wszystko w jednym



WMIG

Kwestia Interpretacji (by Eldor)


Zanim przeczytasz... | Prolog | I | II | III | Epilog

Zanim zabierzesz się do czytania...

Jest parę spraw, które trzeba objaśnić. Świat, w którym toczy się opowiadanie jest dość specyficzny. Wygląda, jak...hmmm...co tu dużo tłumaczyć? Gdy spojrzeć nań z boku, wygląda, jak podłużny kawałek skały latający w bliżej nieokreślonej przestrzeni. Gdy spojrzeć z góry, przypomina coś w rodzaju postrzępionego koła. Jeśli chodzi o owo "postrzępienie", to świat ów się rozpada, ale nie będę teraz tłumaczył szczegółów. W prologu jest drobna informacja na ten temat. No, a przez mieszkańców jest określany różnymi nazwami, choć najpopularniejsza (i najnowsza) to Skała.

W tekście pojawiają się też takie określenia, jak "gerlagowie" czy "terrxenowie", ale da się załapać ich znaczenie. Dość rzec, że ci pierwsi to odpowiednik wszechobecnych w fantasy krasnoludów, a ci drudzy, to spece od ogólnie pojętej mechaniki.

Jeśli chodzi o poziom techniki, to nie jest to są to nieśmiertelne realia średniowiecza. Oczywiście, ludzi z plasma gunem na Skale nie uświadczysz, ale terrxenowie potrafią zrobić WIELE rzeczy (tylko po to, by ukryć je potem przed światem, ale i tak są głównym motorem rozwoju nauki).
A tak na koniec... To opowiadanko ma ze dwa lata. TERAZ napisałbym je pewnie inaczej, ale cóż - zasmakujcie mego "kunsztu" sprzed lat. W założeniu miało nie być zbyt poważne i chyba mi się udało...:)
Och, i nie zrażajcie się tytułem...ani objętością... PROSZĘ! :D

Prolog

Wioska Tfu leżała na końcu świata. Dosłownie - zaraz za zagrodą starego Gerna znajdował się kraniec Skały. Dalej na horyzoncie była tylko odległa mlecznobiała nicość. Dzieci, mimo zakazów swoich mam, często się tam bawiły, rzucając kamienie w mglisty niebyt i patrząc, jak znikają.. Kiedy dwadzieścia trzy lata temu Gern przybył do Tfu, Krawędź była kilkaset metrów dalej. Teraz powoli się przybliżała połykając wioskę począwszy od jego gospodarstwa. W tym tempie za trzydzieści lat, może trochę więcej, Tfu zniknie z mapy księstwa, a za pół millennium nawet o księstwie nikt nie będzie pamiętał. "Na obrzeżach Skała się wykrusza, a jej kawałki spadają w przestrzeń" - mawiali uczeni i mędrcy, nazywając owo zjawisko Rozpadem. Nie sposób było nie przyznać im racji, kiedy odczuwało się to na własnej skórze...

"A niech szlag trafi całą tę zapyziałą norę!" - krzyczał sołtys Tfu, kiedy mieszkańcy skarżyli się na coraz mniejszą powierzchnię wioski. Sprawował swój urząd, bowiem jako jedyny miał więcej niż dwie świnie. Nie była to ciepła posadka, a raczej "ciężki zapieprz od bladego świtu", jak swoją funkcję nazywał. Sołtys, nie sołtys, zrobić coś musiał, bo się ludzie mu naprzykrzać zaczęli. Sprowadził więc do wsi czarodzieja z pobliskiego miasteczka. Filader mu było na imię. Szybko się okazało, że z tego całego Filadera był mag, jak z koziej dupy pułapka na borsuki. Ani czarować nie umiał, ani mądry nie był... Obrał sobie za siedzibę starą wieżycę, co to w niej kiedyś znachor mieszkał, a Rozpadu jak nie zatrzymał, tak nie zatrzymał. "Co wy ludzie myślicie, że kto ja jestem do cholery?! Toż najtęższe umysły tego świata zachodzą w głowę, jak Skałę w całości utrzymać! Nawet najlepsze gusła wielkich arcymagów wam nie pomogą! Nie tylko w tej zaplutej mieścinie są takie problemy!" - tłumaczył się. Mieszkańcy Tfu szybko się pogodzili z brutalną rzeczywistością, a Filader następne dwa lata spędził na sołtysowskim wikcie, od czasu do czasu lecząc czyjeś wrzody i usuwając kurzajki.

I

Pewnego ranka Filader zbudził się ze snu. W zwyczaju miał sypiać do południa, ale jako takie magiczne zdolności posiadał i wiedział, że za chwilę...
Puk! Puk! - rozległo się stukanie kołatki.
- Kogo tam niesie u licha? - zastanawiał się czarodziej ubierając poplamiony winem płaszcz. Przebiegł boso po zimnej kamiennej podłodze i otworzył drzwi. Przed nim stał Berden - chłop, jakich wielu było w Tfu. W dłoni ściskał szyję pokiereszowanego kurczaka. Głowa chybotała się martwemu zwierzęciu na wszystkie strony.
- Panie Filaderze - ukłonił się niedbale - kuraka mi zabiło! - począł wymachiwać zakrwawionym truchłem przed oczyma maga.
- Jeśli mogę coś powiedzieć... -Berden czekał na przyzwolenie maga. Ten od niechcenia skinął głową. Mieszkańcy Tfu czuli do niego zdecydowanie przesadny respekt.- Myślę, że to nie był lis.
Filader zamierzał zrugać chłopa za wygłaszanie tak oczywistych wniosków, ale się powstrzymał. Rany były zbyt głębokie na lisa i jakiekolwiek inne zwierzę występujące w okolicy.
– Nie, Berdenie, to nie był lis – rzekł oschle. Oddał mu kurczaka. – Myślę jednak, że da się zeń jeszcze zrobić doskonały rosół.
Takie rozwiązanie zadowoliło wieśniaka.
– Dziękuję ci, o wielki mędrcze, tak właśnie uczynię – powiedział z uśmiechem, oddalając się tyłem i raz po raz składając ukłony czarodziejowi.
Mag zamknął drzwi klnąc cicho pod nosem. Wyciągnął kozę z nosa i pstryknął nią w leżącego na kominku czarnego kota. Ten zaś poderwał się szybko, wskoczył na łóżko Filadera i zwinął się w kłębek.
– Ostrzegam cię, Till, jeśli znajdę w swoim barłogu chociaż kilka kłaków, to przerobię cię na kapcie.
– Odpiepsz siem… – mruknęło zwierzę niemal niezrozumiale.
– Trochę szacunku, do cholery! – warknął czarodziej, ale nie był wcale zły. Raczej nieco zawiedziony, że jego przyjaciela zamieniono przed laty w kota, a nie w kupę krowiego kału. Przynajmniej nie byłby tak bezczelny.
Mag wbił na patelnię dwa jajka i położył obok plaster bekonu. Zostawił ją na rozgrzanym piecu i zajął się lekturą „Magii dla początkujących”, którą próbował pojąć od kilkunastu lat.
– Jestesz na to za tempy, Filader – rzekł kot ospale. – Prendzej szlag ciem trafi, niż bendziesz magiem.
Czarodziej od niechcenia cisnął w Tilla starą cebulą, nie przerywając czytania. Nie trafił go jednak mimo najszczerszych chęci. Zgłębianie tajników magicznej sztuki ponownie przerwało pukanie do drzwi.
– Co jest, do jasnej cholery?! – zapytał mag nie wstając z miejsca. Miał dość wizyt, jak na jeden dzień.
– Wybacz, że niepokoję, panie… – zaczął ktoś za drzwiami.
Filader wstał mrucząc przekleństwa i otworzył odrzwia szybkim ruchem.
– Czego, kur… ożesz! – zdumiał się czarodziej.
Przed nim dwóch wieśniaków trzymało za racice martwą świnię. Była pochlastana, jakby ktoś chciał z niej żywcem potrawkę zrobić. Wokół latały już pierwsze muchy gotowe pożywić się stygnącą krwią i złożyć w niej jaja.
– Panie, no… no powiedz pan, co to za cholera mnie jedyną świnię zabiła?! – spytał starszy z niosących ścierwo kmieciów.
Mag przyjrzał się nacięciom. Były rozmieszczone w takich miejscach, żeby w jak najkrótszym czasie utoczyć jak najwięcej krwi. Znał się na tym, gdyż swego czasu terminował u rzeźnika. Wyglądało to tak, jakby coś dużego ją „wyssało”.
– Zupełnie jak z kurą Berdena… – stwierdził.
Stary wieśniak uśmiechnął się smutno.
– Panie, ile kurze do świni brakuje! – rzekł kręcąc głową.
– Powiedz, panie, któż to uczynił, a ubijem na miejscu! – zerwał się młodszy wypuszczając racice z rąk. Świńskie truchło z głośnym dudnięciem upadło na ziemię.
– Patrz, co robisz, durniu! – zrugał go stary. Po chwili obrócił głowę w stronę Filadera. – Panie, radź, cóż robić mamy.
Czarodziej rozłożył bezradnie ręce.
– Wiecie, kurzajki i te sprawy… Ale to jest ponad moje kompetencje…
– Proszę cię, panie… – W oczach starca zalśniły łzy.
W Tfu zwierzęta hodowlane były bardzo cenione, a ubicie świni w celach konsumpcyjnych zawsze wiązało się z jakąś większą uroczystością.
Mag westchnął.
– Dobra, zrobię co w mojej mocy, ale idźcie już.
Wieśniacy z uśmiechem na ustach zabrali trupa i udali się do wioski, a Filader wrócił do swojej wieży. Pod drzwiami siedział Till.
– Podsłuchiwałeś, sukinsynu – stwierdził czarodziej bez cienia zdenerwowania.
– Wiesz, z roku na rok robisz siem coraz bardziej mienki – rzekł kot.
– Nie prawda. Chcę im tylko pomóc…
Choć ciężko to sobie wyobrazić, Till spojrzał nań kpiąco.
– Odwal się, dobrze?! – domagał się mag.
Po pokoju rozszedł się zapach spalenizny.
– To chyba tfoje szniadanie – zauważył kot wskakując na łóżko.
Poranna strawa była nie do odratowania, toteż Filader musiał zadowolić się owsianką.

* * *

Przed południem Filader i Till wybrali się do Berdena w celu dokładniejszego zbadania ciała martwego kurczaka. Czarodziej nie uważał się za detektywa, ale starał się chociaż mniej więcej pojąć, o co w tej dziwnej sprawie chodzi. Wampiryzm odpadał, ze względu na rodzaj zadanych obrażeń. Likantropia też, gdyż w pobliżu był tylko jeden psychicznie chory, który mieszkał na poddaszu karczmy. W dodatku nie uważał się za wilka, lecz za nie koronowanego władcę wszechświata i wydawał się niegroźny. Wąską błotnistą dróżką mag wraz z plączącym się mu pod nogami kotem dotarli do chaty Berdena.
Filader uderzył trzykrotnie pięścią w drzwi.
– Czego tam? – zapytał ktoś wewnątrz.
– Ekhem! – odchrząknął czarodziej dając do zrozumienia, że nie będzie tu sterczał dłużej niż kilka sekund.
Drzwi otworzyły się powoli. Berden wychylił swoją pucołowatą głowę.
– To ty, panie? Wybacz mi najmocniej – przeprosił kłaniając się nisko. – Spodziewałem się kogoś innego. Gdybym tylko…
– Daj już spokój. Pamiętasz tego kurczaka, którego pokazywałeś mi dzisiaj rano?
– Eee… Tak. – Wieśniak przełknął głośno ślinę. – A o co chodzi?
– Jest mi w tej chwili niezbędnie potrzebny. Jeśli trzeba, zapłacę ci za niego, jak za żywego.
– Cóż… Eee… To nie w tym rzecz, panie. Dałbym ci go za darmo, tylko, że…
– Tylko, że – co?
Berden otworzył szerzej drzwi swej chałupy. Widać było niewielki pokoik i rodzinę przy obiedzie. Wszyscy patrzyli tępo na maga. Na stole stała wyszczerbiona gliniana waza.
– Zrobilim rosół, jak żeś poradził, panie – wyjaśnił Berden.
– Ty jestesz chyba jakisz nienormalny, Filader! – zrugał czarodzieja Till. – Odbija ci na staroszcz, czy co?
Mag kopnął kota i ukłonił się Berdenowi.
– Wybacz, że przeszkodziłem w obiedzie – rzekł siląc się na uśmiech.
Wieśniak uśmiechnął się, zapewne równie szczerze, co Filader, i zamknął drzwi.
– I co teras, mój miszczu? – zapytał kot z nutą pogardy w głosie.
– No… Została nam jeszcze świnia.
– Szwinia to chyba tfoją matkę wychędo… – Till nie zdołał dokończyć obelgi, gdyż w jednej chwili stopa czarodzieja posłała go w powietrze na wysokość dwóch metrów. Kot z przeciągłym „Miauuuu!” upadł w błoto.
– Oszalałesz?! Mogłesz mi cosz połamacz! – jęczał otrzepując się z brudu.
– Pospiesz się, – rzucił przez ramię mag – musimy obejrzeć tę świnię, zanim ją przerobią na kotlety!

* * *

Pomimo obaw czarodzieja świnia była mniej więcej w jednym kawałku. Mag wyjął spod swej szaty kilka srebrnych skalpeli i flaszek z różnokolorowymi substancjami. Ujął w dłoń ostry niczym brzytwa lancet i zmierzył go wzrokiem.
– Hmm… – mruknął pochylając się nad zwłokami.
– Znowu to samo – zirytował się kot.
– O co ci znowu chodzi?!
– Cokolwiek bysz nie robił, zafsze zaczynasz od tego cholernego „hmm”.
– W czym więc problem?
– Dlaczego nie mówisz „a wienc do dzieła” albo „bieszmy siem do roboty”?!
– Till?
– Taa?
– Odezwiesz się jeszcze raz, a zobaczysz, jak szybko da się biegać nie mając nóg.
Kot fuknął i usiadł w kącie.
Zbliżywszy skalpel do jednej z wielu ran na ciele świni, Filader począł w niej gmerać. Od czasu do czasu wyjmował jakiś flakonik z cuchnącym płynem i polewał nim rozcięcie. Ta żałosna autopsja trwała może piętnaście minut. Wreszcie czarodziej opadł zrezygnowany na krzesło.
– No cóż… Nic tu nie znalazłem. Jakieś pomysły, Till?
Kot prychnął.
– Obiecuję, że nie pozbawię cię nóg.
Fiir’eutet – mruknął Till po chwili namysłu.
– Płonący pył? Mówisz poważnie? – mag pogmerał w fałdach swej szaty i wyjął niewielki skórzany woreczek na którym było napisane: „FIIR’EUTET” zaś poniżej: „ostrożnie z ogniem!” – Niewiele mi tego zostało. Pamiętam, jak dostałem cały woreczek za zwykłe…
– Pospiesz siem, Filader!
Czarodziej posypał truchło świni błyszczącym proszkiem. Starczyło go akurat na pokrycie całej skóry zwierzęcia.
– No, gotowe – rzekł wycierając ręce w płaszcz. – Masz zapałki, Till?
– Sondziłem, że magowie nie potszebujom zapałek – stwierdził zadziornie.
Filader uśmiechnął się do niego krzywo i wyciągnął środkowy palec prawej ręki w starożytnym geście pogardy. Następnie zdjął świecę ze ściennego kandelabru i zbliżył płomień do martwej świni. Natychmiast zajęła się ogniem.
– Jasna cholera! – krzyknął czarodziej. – Widzisz to, co ja?!
W miejscu ran zadanych świni przez napastnika płomienie miały niebieski kolor.
– Demon? – niedowierzał kot. – W co ty nas znowu pakujesz, Filader?
Mag zbladł.
– Berden zrobił rosół z kury… – szepnął i wybiegł jak oparzony z chałupy.
Dla Berdena i jego rodziny było już jednak za późno. Gdy czarodziej wszedł do jego chaty, zobaczył jedynie cztery sine i spuchnięte truchła siedzące przy zastawionym stole.

* * *

Mag wpadł niczym burza do domu sołtysa. Drogę zastąpiła mu służąca.
– Muszę się widzieć z Regiem! – wyjaśnił.
– Sołtys zażywa właśnie kąpieli – odparło dziewczę.
– Kogo tam niesie?! – zapytał stłumiony głos z sąsiedniego pokoju.
– Reg, masz tu podejść w tej chwili, albo puszczam chałupę z dymem – zagroził czarodziej. Rzecz jasna takie czyny pozostawały w sferze jego marzeń.
– Filader? Już idę, idę…
Przez chwilę było słychać chlupotanie wody i w drzwiach pokazał się owinięty ręcznikiem człowiek, którego masa wystarczyłaby na dwóch lub trzech ludzi średniej postury. Odprawił służącą gestem dłoni.
– O co chodzi? – spytał zaniepokojony.
– Obawiam się, Reg, że mamy… eee… masz duży problem. Słyszałeś może o dzisiejszych zabójstwach zwierząt?
– Taaa… Nic groźnego chyba? Kuna, albo co…
– Nie. To nie kuna – mag przełknął głośno ślinę. – To demon.
Sołtys wypuścił z rąk ręcznik. Czarodziej i Till odruchowo się odwrócili.
– Jaja se robisz? – wyszeptał Reg.
– Bynajmniej. Zasłoń się czymś.
Sołtys przez moment zastanawiał się o co chodzi. Gdy spostrzegł, że stoi nagi pośrodku chałupy, natychmiast podniósł ręcznik i owinął się nim.
– Co… co proponujesz? – zapytał.
– Nic nie jestem w stanie zrobić, jeśli o to ci chodzi. Na twoim miejscu szukałbym bohatera. Pełno ich się teraz plącze po świecie.
Filader ruszył w stronę wyjścia, zatrzymał się jednak w progu.
– Ach, tak – rzekł uniósłszy wskazujący palec prawej ręki – zapomniałbym powiedzieć. Niech nikt nie spożywa mięsa okaleczonych zwierząt. Berden i jego rodzina zrobili dzisiaj rosół z pokiereszowanego przez tę bestię kurczaka. Nie żyją.
Mag opuścił dom sołtysa i udał się do karczmy, by odreagować ten popieprzony dzień.

* * *

Gospoda „Pod Lubieżną Panienką” była jedyną w całym Tfu. Właściwie to nie była nawet porządna karczma, a raczej burdel z nędznym barem. Niewielu klientów piło, większość… cóż… większość znajdowała się dokładnie tam, gdzie wskazywała nazwa gospody. W ciemnym kąciku, przy zarzyganym drewnianym stoliczku omijanym przez obsługę, spał nawalony w trzy dupy młody mężczyzna. Jego długie kruczoczarne włosy zwinięte były w niedbały kuc. Po kałuży wymiocin, w której leżała jego twarz, można było odgadnąć, że zanim się całkiem zalał, zdążył zjeść obfitą kolację. Powoli wracała mu świadomość. Otworzył zaspane, nienaturalnie szare oczy i podniósł głowę. Przetarł rękawem wytartej skórzanej kurtki obrzygany policzek.
– Gdzie ja, kurna, jestem?! – zapytał retorycznie, rozglądając się wokół.
Jak zwykle po kilkudniowej libacji miał luki w pamięci. Zdarzało się to już tak często, że nie zdziwiłby się, gdyby znalazł się w samej Otchłani. Częstokroć dwa punkty na mapie Skały, o których pamiętał, dzieliła spora odległość, której przebycia nijak nie potrafił sobie przypomnieć. Ale nic to. Lubił podróżować. Uważał się raczej za obieżyświata, niż pijaka.
Tak w ogóle to był bardem, o czym mogła już świadczyć jego zadbana bródka łącząca się z wąsami, ostatnio bardzo popularna wśród artystów. Nie byle jakim bardem, rzecz jasna. Potrafił obalić cztery flaszki czyściutkiego spirytusu i tracił przytomność dopiero po dziesięciu minutach. Wygrywał w tej dziedzinie nawet z zamieszkującymi podziemia gerlagami, a to już była nie lada umiejętność.
Bard podszedł do szynkarza i oderwał go od czyszczenia kufli.
– Eee… Uprzejmie przepraszam, gdzie się aktualnie znajdujemy? – zapytał.
Karczmarz popatrzył nań przez chwilę. Jaja sobie robi?, pomyślał.
– Odpowiedz mi człowieku – ponaglił minstrel.
– Tfu – rzekł oberżysta i wrócił do swojego zajęcia.
– Próbowałem być miły… – westchnął bard i walnął szynkarza na odlew zaciśniętą pięścią. Ten osunął się na ziemię przy wtórze tłuczonego szkła.
W tym momencie Filader wszedł do karczmy. Till cały czas kręcił się gdzieś u jego nóg.
– Hej, ty tam! Gdzie ja jestem?! – krzyknął do niego minstrel.
– Do mnie mówisz? – zapytał czarodziej przystając na moment.
– Nie, do kota – zakpił śmierdzący alkoholem jegomość.
– Czego kcesz, jełopie? – spytał Till.
Bard cofnął się szybko, przewracając przy tym kilka krzeseł.
– Co to jest do cholery?! Gadający kot!
– Pacz, Filader, jakisz bysczak…
Minstrel wyjął kord z pochwy. Był wyszczerbiony i zardzewiały w niektórych miejscach.
– Zniszczę cię, potworze! – warknął i rzucił się na Tilla.
Kot jednak był szybszy. Skoczył mu na twarz i pochlastał ją swymi pazurami. Bard wypuścił miecz z ręki i obiema dłońmi chwycił się za krwawiące policzki. Wtedy mag uderzył go pięścią w czoło. Przytomność minstrela odpłynęła równie szybko, jak pojawiła się przed kilkoma minutami. Z głośnym hukiem runął na ziemię.
– Widziałesz, jak go załatfiłem?! Widziałesz?! – pytał Till biegając wokół nieprzytomnego.
– Tak, tak… – mruknął czarodziej rozmasowując prawą dłoń. – Zastanawiam się, czy ten menel nie mógłby się jakoś przydać…
– Co ty znowu kombinujesz, Filader?
– Heh! Reg potrzebuje bohatera, no nie?
Kot zmrużył oczy.
– Chyba nie mówisz powasznie?
Mag uśmiechnął się obrzydliwie, wpatrzony w pustkę.
– Jestesz bardzo popiepszonym człowiekiem, wiesz?
Czarodziej, nie zważając na kąśliwe uwagi Tilla, wyszedł na moment i przyniósł blaszane wiaderko wypełnione deszczówką. Kot natychmiast odsunął się od nieprzytomnego człowieka, a Filader chlusnął weń lodowatą wodą.
– Co?! Co jest, kurde?! – ocucony minstrel rozglądał się nerwowo wokół. Świadomość wracała mu dosyć wolno.
Mag chrząknął, a bard natychmiast odwrócił głowę w jego kierunku.
– Ty! – wrzasnął. – Zaraz ci… zrobię… coś… coś bolesnego! – macał podłogę w poszukiwaniu miecza.
– Jest tutaj – rzekł czarodziej wyciągając przed siebie rękę z wyszczerbionym kordem.
Minstrel otarł czoło z resztek brudnej wody.
– Coś za jeden? – zapytał wpatrując się weń świdrującymi szarymi oczyma.
– Zwą mnie Filader – mag ukłonił się teatralnie.
– A to… to gadające zwierzę?
– To jest Till, mój przyjaciel, który w wyniku nieszczęśliwego… eee… – czarodziej spojrzał na kota i skrzywił się w dziwacznym uśmiechu – nieszczęśliwego wypadku stał się tą owłosioną i zapchloną masą.
– Mogem mówicz za sziebie, tempaku! – warknął kot patrząc groźnie na maga.
– Taaa… charakter mu się niestety nie zmienił… a ciebie jak zwą?
– Eldor. Eldor Sil’Hevar.
– Sil Hevar, co? Znaczy się Srebrna Harfa?
– No proszę… Znasz Stary Język… Ale do rzeczy. Czego wy, szajbusy, ode mnie chcecie?
Filader podrapał się po nosie starając się ukryć uśmiech.
– Mamy dla ciebie małą robótkę… bohaterze…

* * *

– Reg, otwieraj do ciężkiej cholery! – krzyczał czarodziej stojąc przed chałupą najważniejszej osoby we wsi.
Ciężkie drewniane drzwi otworzyły się z piskiem. Postać sołtysa ukazała im się w całej okazałości: niska, gruba i łysiejąca.
– Znowu ty? – zapytał z irytacją. – Czego chcesz?
Mag chwycił Eldora za ramię i przyciągnął do siebie.
– Patrz, co znalazłem! To bohater!
Reg przyglądnął się bardowi z nieskrywaną pogardą.
– To niby on? Wygląda na menela…
– Oj, wypraszam sobie! – Eldor pogroził palcem. – Jestem artystą, a nie menelem!
Sołtys odciągnął Filadera na bok.
– Kogo ty mi tu przyprowadzasz, co? – szepnął.
– No… bohatera chyba, nie? – czarodziej starał się unikać wzroku Rega.
– Ja to widzę trochę inaczej. Po prostu przyprowadziłeś pierwszego lepszego pijaka z „Lubieżnej Panienki” i chcesz za to kilka miedziaków. Mylę się?
Sołtys się nie mylił, ale mag wolał mu o tym nie mówić.
– Twoje milczenie mówi samo za siebie. Zrobimy tak: zajmiecie się tym demonem we trójkę, a ja dam wam dziesięć sztuk złota do podziału.
Filader nadal milczał nie odrywając wzroku od swych butów.
– No to jak będzie?
– No dobra… – mruknął cicho czarodziej.
Reg poklepał go po ramieniu.
– Ej, ty tam… Eldor, tak? Podejdź no! – krzyknął.
Bard podbiegł szybko. Wrodzone wścibstwo Tilla również kazało mu podejść.
– Jestem, sołtysie. Przejdę od razu do konkretów: za uratowanie tej nędznej wiochy chcę… eee… powiedzmy trzech flaszek spirytusu.
Reg uśmiechnął się do maga.
– Jeszcze mu nie powiedziałeś o co chodzi, ty draniu?
Filader pokręcił głową.
– Widzicie, czcigodny Eldorze, najprawdopodobniej będziecie musieli walczyć z czystą esencją zła, najbardziej plugawym rodzajem istoty, najokrutniejszym i najsprytniejszym z potworów. Innymi słowy będzie trzeba pokonać… – tu sołtys zrobił przerwę dla lepszego efektu – …demona.
Bard westchnął i podrapał się po karku.
– Dobra, dobra… rozumiem – spojrzał na Rega i machnął ręką. – Niech już będą dwie flaszki.

II

Cała trójka ruszyła późnym popołudniem w kierunku lasu, by odwiedzić miejscową wiedźmę. Filaderowi wydawało się logiczne, że ta stara wariatka ma coś wspólnego ze sprawą. Las był uważany przez tubylców za miejsce przeklęte, a opowieściami o gubiących się w nim podróżnikach straszono dzieci. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca rzeczywiście wyglądał dość posępnie. Długie cienie rzucane przez stare drzewa przypominały Filaderowi wszystkie widziane w bestiariuszach potwory, które tylko czekają, aby odgryźć mu nogę wraz ze sporą częścią tułowia albo wyssać mózg. Rozglądał się na wypadek, gdyby jakieś monstrum akurat nabrało ochoty na jego wątłe ciało.
Mam niewiele wartości odżywczych, pocieszał się w duchu.
Till kręcący się u jego nóg był nie mniej zaniepokojony. Jako kot posiadał pewne właściwe swemu gatunkowi umiejętności i wyczuwał negatywną energię z dużej odległości. Miał zjeżone futerko i cały czas machał ogonem. Jedyną osobą nie okazującą w tej chwili zdenerwowania był Eldor, który co jakiś czas pociągał z ukrytej za kurtką piersiówki bliżej niezidentyfikowany trunek i śpiewał sprośne piosenki.
– Mógłbyś być trochę ciszej? – zapytał go czarodziej z wyrzutem.
– O co ci chodzi?
– Po prostu uważam, że nie musimy oznajmiać wszystkim istotom zamieszkującym ten cholerny las, iż właśnie teraz w nim jesteśmy!
– Heh! Trochę żeś wystraszony, co?
– Wcale nie! Ja tylko… – zaczął się wykręcać, lecz bard uciszył go ruchem ręki.
– Strach to naturalny odruch. Tylko ten, kto niewiele w życiu widział nigdy się nie boi. Masz! – rzekł podając mu wysłużoną blaszaną flaszkę. – Łyknij sobie porządnie.
Mag pociągnął duży łyk i wycierając dłonią usta oddał Eldorowi pojemnik. Minstrel klepnął go mocno w plecy.
– No! Swój chłop jesteś, Filader! – krzyknął śmiejąc się donośnie.
– Masz jakieś doświadczenie z tego rodzaju istotami? – zmienił nagle temat czarodziej.
– Z jakimi istotami?
– Z demonami, ma się rozumieć. Walczyłeś kiedykolwiek z takim stworzeniem?
– Nie. Skąd ci to przyszło do głowy?
Mag zacisnął wargi. Tego się właśnie obawiał.
– Kiedy rozmawiałeś z sołtysem nie prosiłeś o zbyt wiele za uratowanie wioski.
– Wyszedłem z założenia, że coś, co ma tak krótką nazwę jak „demon” nie może być zbyt niebezpieczne.
Till parsknął śmiechem.
– Eee… Chyba powinieneś wiedzieć, Eldor, że demony to tylko rodzaj istot. Sklasyfikowanych gatunków jest około dwudziestu.
– No i co z tego?
– Wszystkie mają powyżej dziesięciu liter w nazwie – odparł Filader usiłując zachować powagę. Miał nadzieję, że może w ten sposób go wystraszy.
Bard przystanął na moment i zamyślił się.
– Więc według ciebie powinienem wziąć trzy butelki? – zapytał po chwili.
– Możecie zakończycz tem gupiom rozmowem? – nie wytrzymał w końcu Till, choć był pod wrażeniem opanowania Eldora w zaistniałej sytuacji.
– O co chodzi? – czarodziej zaczął rozglądać się wokół. – Wyczuwasz niebezpieczeństwo, co? Podobno koty tak mają…
– Zamknij siem i pacz pszed siebie!
Mag pospiesznie wykonał owo polecenie. Kilkadziesiąt metrów przed nimi, na niewielkim pagórku stała obskurna drewniana chatka. Gdy przyjrzał się uważniej, zauważył, że chałupa była właściwie wbudowana w niewielkie wzniesienie. Nad pokrytym mchem dachem wznosił się niewielki komin. Wydobywał się zeń gęsty szary dym.
– Ktoś jest w środku – zauważył Eldor.
Till padł w tej chwili na ziemię, jak martwy.
– Ej, co z tobą? – zaniepokoił się Filader.
Kot poderwał się natychmiast.
– Po prostu poraziła mje niesamowita logika rozumowania naszego kompana – wyjaśnił i podreptał w kierunku chaty, pozostawiając za sobą osłupiałych towarzyszy.
– On tak zawsze? – zapytał cicho bard.
– Taaa… przeważnie…
– Może to hormony? Na twoim miejscu bym go wykastrował.

Gdy doszli do osobliwej chałupy, słońce zdążyło już całkiem zajść. Las pogrążył się w przeraźliwym mroku, a Filader pogrążył się w żałosnym strachu.
– Dobra, to kto wchodzi do środka pierwszy? – zapytał stojąc przed rozpadającymi się drzwiami.
Zanim zdołali rozważyć tę kwestię, Eldor potężnym kopnięciem usunął drzwi ze swej drogi i wpadł do środka.
– Jest tu kto?! – wydzierał się przeszukując dokładnie chatkę.
– Mógłbyś być nieco subtelniejszy… – zauważył ponuro czarodziej.
Nagle otworzyła się klapa w podłodze, będąca najwyraźniej wejściem do piwnicy, z której wyszła mała zasuszona babinka mająca tak na oko sto sześćdziesiąt lat. Miała na sobie brudną flanelową koszulę i wytarte spodnie z taką ilością kieszeni, że można by w nich zmieścić niemal wszystko i w każdej ilości. Z długich siwych włosów staruszki sterczały kolorowe piórka, sznurki i koraliki.
Pieprzona szamanka, pomyślał bard widząc owe tandetne ozdóbki.
Starowina zmierzyła nieproszonych gości chytrym spojrzeniem.
– Czego tu? – zapytała pociągając nosem.
– Tak właściwie, to… – zaczął mag i zastanawiał się przez moment, co ma powiedzieć dalej. – Heh, może to głupio zabrzmi, ale szukamy demona…
Staruszka drgnęła. Wyciągnęła z jednej z przepastnych kieszeni fiolkę z fioletowym płynem, rzuciła nią o podłogę i zaniosła się przeraźliwym śmiechem. Z rozbitej buteleczki zaczęły wydobywać się gęste kłęby dymu. Filader był pewien, że kobieta za chwilę zniknie, ale jakoś nie miał ochoty reagować. Eldor również stał nie kwapiąc się, by chociaż dobyć swego zardzewiałego miecza. Gdy bure obłoki się rozwiały, staruszka nadal stała na swoim miejscu i wyglądała na nieco przestraszoną.
– Kurwa, zwykle działało! – zaklęła.
Cała czwórka stała przez moment w milczeniu.
– Wracając do tego demona… – podjął wreszcie czarodziej.
– Litości! Litości dobry panie! – szamanka zalała się łzami i poczęła bić pokłony przed przybyszami. – To nie była moja wina! Najpierw był potulny jak baranek, wpierdzielał tylko malutkie zwierzęta z lasu. Potem zachciało mu się czegoś większego i trzodę ze wsi zaczął atakować…
– Eee… tak… to już wiemy…
– A dzisiaj po południu, jakby go coś ugryzło – kontynuowała nie zważając na maga. – Powiedział, że musi dużo jeść i idzie zeżreć wioskę! To nie moja wina! Ja nie chciałam! – szlochała nadal bijąc pokłony.
Trójka towarzyszy spojrzała po sobie. Teraz nawet Eldor był wystraszony.
– Jak to „zeżreć wioskę”?! – wydarł się mag.
Staruszka momentalnie przestała płakać. Podniosła się z podłogi i otrzepała kolana.
– To wy nie w tej sprawie? – zapytała cicho.
Filader zacisnął pięści i zamknął powieki tłumiąc swój gniew.
– Kobieto! Powoli… o… co… tu… kurde… chodzi?! – syknął.
Szamanka milczała wpatrując się w czarodzieja. Bard wyciągnął sfatygowany kord i przyłożył go do jej gardła.
– Gadaj! – warknął. – W przeciwnym razie twoja głowa zostanie odcięta od reszty ciała i potoczy się po podłodze, podczas gdy z ogromnej rany w którą zamieni się szyja będą sikać fontanny jasnoczerwonej krwi i zachlapią sufit, ściany, podłogę i nas tu zgromadzonych, a wtedy twoje truchło, na kilka sekund po dokonaniu dekapitacji, upadnie na ziemię i będzie podrygiwać, jak cholerny królik w rui!
Poetyka i naturalizm opisu podziałały na Tilla, który wyszedł na zewnątrz by głośno zwymiotować. Nigdy nie miał żołądka do takich rzeczy…
– Dobra, będę mówić – rzekła wystraszona staruszka – ale to długa historia…
– Nie mamy czasu! Trzeba ratować tę nędzną wiochę! – krzyknął Eldor i pobiegł w kierunku drzwi. Mag zatrzymał go chwytając za ramię.
– To bez sensu – rzekł. – Dopóki ta starucha nie powie nam, co to za demon i skąd się wziął, nie mamy najmniejszych szans na ocalenie Tfu.
– Tfu?
– No, tak się właśnie nazywa – Tfu. Nie pytaj mnie, kto to wymyślił.
– Trzeba będzie przeprosić karczmarza – powiedział minstrel sam do siebie. – Dobra, opowiadaj szamanko – dodał nieco głośniej.
Kobieta usiadła na niezbyt solidnym krześle, które poskrzypywało przy każdym jej ruchu. Odgarnęła z czoła siwe włosy i zamyśliła się.
– Jakieś dwa tygodnie temu… – zaczęła.

* * *

Dwa tygodnie temu…
Sołtys Reg szedł powoli przez gęsty las. Było tak ciemno i mgliście, że ledwie widział światło trzymanej w ręce latarni. Nie chciał się tu wybierać w nocy, nawet za dnia wolał nie zapuszczać się w tę przeklętą knieję, ale wolał mieć pewność, że nikt nie dowie się o jego zamiarach. Właściwie nie robił nic złego. Chciał tylko uratować swoją wioskę. Nie musiałby, gdyby wynajęty przez niego mag nie był pieprzonym darmozjadem i próżniakiem. Nawet nazwanie go magiem było przesadą.
– Filader… – syknął i splunął wymawiając jego imię.
Znał wielu ludzi, których nienawidził bardziej od niego. Z tym czarodziejem można było zawsze pogadać, pośmiać się albo skoczyć do „Panienki” na coś mocniejszego… Jednak mimo wszystko okazał się bezużyteczny, więc Reg musiał wziąć sprawy we własne ręce. Znał tylko jedną osobę, która mogłaby mu pomóc. Dawno temu usłyszał od matki historię o starej szalonej kobiecie żyjącej gdzieś pośród tych mrocznych ostępów. Podobno potrafiła zabijać ludzi samym spojrzeniem i rozpalać ogień ruchem ręki. Dlaczego więc miałaby nie powstrzymać Rozpadu? Taaa… Czasem dobrze sformułowane pytanie daje gotową odpowiedź…
Gdzieś pomiędzy drzewami zauważył odległy blask światła. Natychmiast przyspieszył. Las trochę się przerzedził i wkrótce ujrzał małą rozsypującą się chatkę wbudowaną w pagórek. Zbliżywszy się do spróchniałych drzwi zapukał trzykrotnie. Otworzyła je staruszka, będąca zapewne ową potężną wiedźmą.
– Czego tu? – zapytała chrapliwym głosem. Nie odrywała wzroku od Rega.
– Ja… znaczy się… chciałem cię prosić o przysługę…
– Sołtys Tfu chce mnie prosić o przysługę… No, no… Czym sobie zasłużyłam na twoje zainteresowanie, Reg?
Sołtys wzdrygnął się na dźwięk swojego imienia.
– Skąd mnie znasz?
– Ja znam wszystkich – skłamała, ale wydawało się, że sama w to wierzy. – Teraz pytam ponownie: czego chcesz?
– Widzisz, Tfu jest coraz bliżej Krawędzi…
– Mam wstrzymać Rozpad na tym terenie? – przerwała. – Jeśli to zrobię, będzie on postępował nadal w innych częściach Skały. Twoja wioska zamieni się z czasem w malutką wysepkę błądzącą w Otchłani.
– Już ja z tym sobie poradzę. Zawarłem umowę z kilkoma terrxenami…
– terrxenowie… – Splunęła głośno. – I ich diabelskie maszyny…
– Przywloką tutaj te swoje cudactwa, przytroczą wielkie silniki, a ja będę sobie latał po Otchłani od czasu do czasu wracając na Skałę by uzupełnić zapasy. To będzie moje ruchome mini-państwo…
Staruszka prawie parsknęła śmiechem. Wiedziała, że sołtys najprawdopodobniej jest zwykłym wiejskim burakiem, ale ten pomysł przechodził najśmielsze wyobrażenia.
– A co na to ludzie? – zapytała tłumiąc śmiech.
Reg uśmiechnął się obrzydliwie.
– Nie wiem, co na to ludzie…
– Heh, no niech ci będzie, ale co na to książę? To w końcu bardziej jego wioska, niż twoja.
– Niewiele będzie mi mógł zrobić, jeśli się uda…
Staruszka zmrużyła oczy.
– Jesteś ambitny. Bardzo ambitny… Ale co zamierzasz zaoferować za moją pomoc?
Reg wyjął z kieszeni niewielkie drewniane pudełko. Wewnątrz znajdowała się świecąca fluorescencyjnym zielonym blaskiem kulka. Była przezroczysta, ale jej wnętrze wyglądało, jakby rozpętała się w nim burza. Co jakiś czas maleńka błyskawica przeskakiwała z jednego miejsca na drugie i wtedy blask sfery stawał się jeszcze większy.
Kobieta oblizała wargi. Zbliżyła łapczywie dłonie do pudełka, lecz sołtys ponownie je zamknął i schował do kieszeni.
– Wiesz, co to jest? – zapytał.
– Taaak… Tak… Wiem. To czyjeś zdolności magiczne. Ukradłeś je. Wcześniejszy posiadacz umarł czy oszalał?
– Oszalał. Myśli, że jest panem wszechświata. Opłacam jego mieszkanie na poddaszu karczmy.
– Po jaką cholerę?
– Trochę przyzwoitości mi jeszcze zostało…
– Ja bym ubiła. Zresztą rób, jak chcesz.
– Więc? – Reg zaczął się już niecierpliwić.
– Umowa stoi. Dawaj pudełko!
– Nic z tego! – wymierzył w nią wskazujący palec prawej ręki. – Dopiero po skończonej robocie!
Staruszka obrzuciła go niemiłym spojrzeniem. Jeszcze trzydzieści lat temu sołtys padłby od niego trupem.
– Nich będzie – mruknęła – ale lepiej mnie nie oszukuj. Wiem, jak bardzo trzeba być podstępnym, żeby ukraść czarodziejowi jego zdolności. Ostrzegam, żadnych sztuczek. Może jestem stara, ale na pewno nie głupia.
Reg skinął głową. Odwrócił się i odszedł w kierunku lasu.
Kobieta zamknęła drzwi i zabrała się do roboty. Być może pomysł sołtysa był iście debilną mrzonką, ale nasz klient – nasz pan…

* * *

– Nie miałem pojęcia, że Reg jest takim sukinsynem! – zdziwił się Filader. – Pieprzony dwulicowy skurwiel! Jeszcze się z nim policzę…
– Do tego jest inteligentny jak kupa gnoju – dodał Till. – Latacz na kawałku Skały – pokręcił głową na znak dezaprobaty.
– Dobra, ale co ta cała historia ma wspólnego z demonem?! – zapytał Eldor nieco poirytowany.
– Hee, no widzicie… Jest taki stary sposób na wszystko. Trzeba wezwać jakiegoś potężnego demona, a on spełni twoje życzenie, o ile będzie wdzięczny za wywołanie i nie rozerwie cię na strzępy, rzecz jasna… – tłumaczyła staruszka.
– I ty oczywiście tego dokonałaś – bardziej stwierdził niż spytał czarodziej. – Ale nadal nie rozumiem, dlaczego demon ani nie spełnił życzenia, ani nie rozszarpał cię na kawałki.
Mag zastanawiał się chwilę. Istota tego rodzaju jest więziona przez życzenie. Dopóki go nie spełni, nie może się nawet poruszyć, gdy zostanie wezwana… No chyba, że…
– Ty tępa zidiociała starucho! Źle wypowiedziałaś życzenie?! – zrugał kobietę.
Szamanka kiwnęła głową nie odrywając wzroku od podłogi.
– Co powiedziałaś, gdy zapytał czego sobie życzysz?
– No… tego… powiedziałam, że ma zatrzymać Rozpad…
– Ty… – Filader zacisnął zęby. Przez pewien czas posapywał ciężko. – Życzenie musi być dokładnie określone w czasie i przestrzeni. Trzeba też dokładnie określić czas trwania. Haczyk tkwi również w interpretacji demona. Potem kulturalnie składa mu się ofiarę i już, koniec, wszystko pod kontrolą.
– A jak się źle wypowie, to co niby? – zapytał bard.
– Wtedy demon może robić, co mu się podoba i tak długo, jak zechce – wyjaśnił czarodziej. – Na przykład w tym wypadku nie ma określonego limitu czasu na… – parsknął z irytacją – …zatrzymanie Rozpadu.
– Ojć… znaczy się, że co teraz?
– Ech… To się da jeszcze odkręcić. Musimy tylko znać jego imię – mag spojrzał ostro na staruszkę. – Jak się nazywa?
– Nie… – przełknęła głośno ślinę. – Nie wiem.
– Jak to, kurde, nie wiesz? – Filader zaczął masować sobie czoło. Był całkowicie zrezygnowany. – Pierwszą zasadą przy wywoływaniu demonów jest wcześniejsze poznanie imienia. Tego uczą na każdym uniwersytecie. Co z ciebie za szamanka, do cholery?! – wybuchnął w końcu.
– Cóż, skoro nic się nie da już zrobić, to może byśmy tak stąd spieprzali, co? – Eldor skierował się do wyjścia. Już dość nasłuchał się o potwornościach, jak na jeden dzień.
– I dokąd uciekniesz? Pewnie już dawno odciął wioskę i okolice od reszty świata jakąś magiczną barierą.
– Więc?
– Sam już nie wiem… Byłabyś chociaż w stanie powiedzieć co to za gatunek? – zwrócił się z nutką ironii w głosie do kobiety.
Staruszka uśmiechnęła się tępo i kiwnęła głową. Zdjęła z półki jakiś zakurzony wolumin. Otworzyła księgę i wskazała palcem na obrazek pokazując go wszystkim. Przedstawiał olbrzymią istotę o dwóch parach rogów i groteskowo długiej szczęce pełnej ostrych jak brzytwa zębów. Wznosiła się nad jakąś dziwaczną pustynią na błoniastych skrzydłach, jak u nietoperza. Z wąskich czarnych oczu potwora biła groza i nienawiść.
– Rea’berxegazz – jęknął czarodziej piskliwie. Tym razem nie wytrzymał i prawym sierpowym pozbawił szamankę przytomności oraz złotego zęba.

* * *

– Co to jest rea’berxegazz? – dopytywał się Eldor gdy wracali przez las do wioski.
– Pamiętasz jak ci mówiłem o mniej więcej dwudziestu znanych gatunkach demonów? – czarodziej ciągle rozmasowywał dłoń po znokautowaniu staruszki. Nie był przyzwyczajony do zadawania obrażeń pięściami, a było to już jego drugie uderzenie w ciągu ostatnich kilku godzin.
– No pamiętam…
– A więc berxegi są prawie – wyraźnie zaznaczył to słowo – najgorsze.
– Nadal nie mam pojencia, co ty właszcziwie zamierzasz zrobicz, Filader – marudził Till. – To bydlem jest cholernie silne i niesamowiczie inteligentne.
– Imię. Musimy poznać jego imię. Wtedy wypędzenie go będzie dziecinnie proste.
– Nie zapomnijcie, że musimy jeszcze udupić sołtysa – przypomniał bard wymachując mieczem, jakby odcinał właśnie głowę.
– Ten kretyn zapłaci za swoje – obiecał mag.
Po kilku minutach marszu dało się zauważyć między drzewami pomarańczową łunę.
– Już świta? – niedowierzał Eldor.
– To nie szwit, debilu, tylko wioska siem hajcuje!
W istocie, dało się już nawet usłyszeć odległe krzyki mieszkańców Tfu.
– Lepiej się pospieszmy – polecił czarodziej i popędził przed siebie. – Najwyraźniej jeszcze nie odciął wioski od świata żadną magią.
Reszta grupy postąpiła tak samo, tym razem nie wdając się w zbędne rozmowy.

III

W Tfu trwało istne pandemonium. Większość chałup i wieża Filadera, stały w płomieniach. Wszędzie biegali wieśniacy nosząc kubły z wodą w żałosnych próbach ratowania swego dobytku. Na placu pośrodku wioski, gdzie co kilka dni odbywał się targ, stał rzucający zaklęcia rea’berxegazz. Wyglądał dokładnie tak, jak na rysunku w bestiariuszu. Grafika owa nie oddawała jednak wielkości stwora, którego wzrost równał się mniej więcej wysokości czterech dorosłych mężczyzn. Demon rechotał obrzydliwie i co jakiś czas podpalał drzewo albo nieostrożnego wieśniaka. Najwyraźniej świetnie się bawił.
– Niezła impreza… – mruknął Eldor, a czarodziej obrzucił go krytycznym spojrzeniem.
– I co teras? Mamy go poproszicz, żeby sobie poszedł? – denerwował się Till.
– Tego… Może podejdziemy i zagadamy kulturalnie… – kombinował czarodziej drapiąc się po karku.
– Na przykład o pogodzie? – zaproponował bard. – Albo o polityce?
– Właściwie chciałem go zapytać, do czego zmierza paląc wioskę.
– Ach. No dobra. To ty idź, a ja tu poczekam z kotem…
– Myślałem, że pójdziemy razem… no wiecie… raźniej będzie…
– Co raźniej będzie? Chyba umierać!
– Nigdy nie marzyłeś o śmierci we wspaniałej walce?
– Raczej rzadko marzę o śmierci – Eldor wyjął piersiówkę, łyknął porządnie i podał magowi – ale niech ci będzie… Może chociaż zginę jak bohater? – uśmiechnął się smętnie.
– Czy ktosz zapyta mje o zdanie? – marudził kot.
– Ty i tak z nami pójdziesz, pchlarzu! – zdecydował Filader i ruszył wraz z bardem na spotkanie z demonem.
– Może bendem miał szczenszcie i zobaczem, jak berxeg bawi siem tfoimi jelitami – prychnął Till i podreptał za nimi.

* * *

Zajęty sadystyczną zabawą demon nie zwracał na nich najmniejszej uwagi, gdy przed nim stanęli. Przez chwilę kłócili się, kto ma zacząć rozmowę.
W końcu czarodziej odchrząknął.
– Hej, ty! – krzyknął ostrożnie.
– CZEGO CHCESZ, MIĘSKO?! – warknął berxeg odgryzając głowę drącemu się wniebogłosy wieśniakowi.
– Nazywam się Filader, a ty? – zapytał mag w nagłym przypływie inteligencji.
– NIE OBRAŻAJ MNIE TYMI ŻAŁOSNYMI PODSTĘPAMI, MIĘSKO! NIE JESTEM GŁUPI! ODEJDŹ STĄD RAZEM ZE SWOIMI TOWARZYSZAMI, TO MOŻE NIE ZEŻRĘ WAS W CIĄGU NAJBLIŻSZEJ GODZINY!
– Mamy więc problem. No bo widzisz… Nie podoba nam się perspektywa przerobienia na kał przez demona.
– TAAAK?!
– Eee… tak – mruknął niepewnie.
– Tak! – krzyknęli zgodnie Eldor i Till.
Berxeg pochylił się nieco w stronę całej trójki. Smród bijący z jego pyska był niemal nie do wytrzymania.
– ZWYKLE NIE ROZMAWIAM Z JEDZONKIEM, ALE WY JESTEŚCIE CIEKAWSI NIŻ RESZTA TYCH WRZESZCZĄCYCH KMIOTÓW, MIĘSKA… MOŻE ZOSTAWIĘ WAS SOBIE NA KONIEC…
– No szwietnie! Teraz robimy za deser! – jęczał kot.
– Słuchaj, demonie, musimy cię odesłać tam, skąd przyszedłeś! – warknął bard wyjmując kord z pochwy.
– ALE JAKIM PRAWEM? – zaczął lamentować. – CÓŻ WAM TAKIEGO UCZYNIŁEM?! ZOSTAŁEM TU WEZWANY ZGODNIE ZE WSZELKIMI ZASADAMI MAGII I MOGĘ TU ZOSTAĆ! WIECIE, GDZIE MIESZKAJĄ ISTOTY TAKIE JAK JA?!
– Nooo… chyba gdzieś pod Skałą – zastanawiał się mag przywołując w pamięci wszystkie znane publikacje przeczytane na ten temat – znaczy się po drugiej stronie. Czasami gerlagowie się tam dokopują, to ich wtedy zżeracie.
– A CZY TY ZDAJESZ SOBIE SPRAWĘ, JAK TAM JEST?! CIEMNO, GORĄCO I W DODATKU ŚMIERDZI JAK SZLAG!
– A właściwie to jak wy tam żyjecie tak do góry nogami? Powinniście chyba spadać, nie? – zainteresował się Eldor.
– EEE… BAJKI DLA DZIECI! TAM PRZYCIĄGANIE JEST TAKIE SAMO, JAK TUTAJ. TYLKO PRZY PRZECHODZENIU NA DRUGĄ STRONĘ SĄ PROBLEMY. ZAWROTY GŁOWY, TORSJE… TO DOSYĆ NIEPRZYJEMNE…
– Dobra, dobra… jakkolwiek byś się tłumaczył, to nie możemy ci pozwolić zjadać ludzi – rzekł Filader surowo.
– A NIBY CZEMU?
– Eee… Względy etyczne chyba…
– I estetyczne! – dodał bard.
Berxeg westchnął żałośnie.
– CÓŻ, W TAKIM RAZIE MUSZĘ WAS ZABIĆ…
– Co? Ej, sekundeczkę! Po co zaraz zabijać? – wystraszył się czarodziej. – Możesz przecież… na przykład… bo ja wiem?
– Torturowacz nas przez kilka dni a potem bawicz siem naszymi truchłami – podpowiedział kot.
– Dzięki, Till – syknął mag i zasłonił głowę spodziewając się ciosu.
Demon uniósł wysoko obie trójpalczaste ręce zamierzając za moment cisnąć w nich kulą rozżarzonej magmy.
Eldor zauważył wówczas coś, co mogło umknąć niewprawnemu oku. Gdy berxeg podniósł ręce, ze skórzanych ćwiekowanych slipów będących jego jedynym okryciem wysunął się prostokątny kawałek białego materiału przyszyty do ich wewnętrznej strony. Na materiale napisane było złotą nicią…
– Oroth Faer… – mruknął bard mrużąc oczy.
– C… CO?! – wystraszył się demon. Natychmiast zaprzestał rzucania czaru.
– Nazywasz się Oroth Faer! – Eldor uśmiechnął się obrzydliwie. – Masz to napisane na gaciach!
– CHOLERA! MÓWIŁEM MATCE, ŻEBY NIE PODPISYWAŁA MOJEJ BIELIZNY! – jęknął.
Filader przestał zasłaniać głowę i na jego twarzy zagościł podobny uśmiech, jak u barda.
– Oroth Faer… – zaczął inkantację, której nauczono go na szczęście już na samym początku studiów. Na szczęście, gdyż nigdy ich nie ukończył.
- CO? ZACZEKAJ!
– …w imię równowagi…
– BŁAGAM! PRZESTAŃ!
– …rozkazuję ci wrócić w tej chwili… – kontynuował czarodziej nie zważając na prośby berxega.
– LITOŚCI, POMNIEJSZA ISTOTO!
– …tam, skąd przyszedłeś, pomiocie zła! – zakończył.
– NIEEE! – wydarł się demon.
W ziemi otworzyła się ogromna szczelina z której wionęło siarką i spalonym mięsem. Berxeg został w nią natychmiast wessany. Rozpadlina zamknęła się wtedy i nie pozostał po niej najmniejszy nawet ślad. W powietrzu nadal unosił się jeszcze żałosny okrzyk porażki.
Eldor pociągnął nosem. Liczył na większe fajerwerki.
– To chyba tyle, jeśli chodzi o demona… – westchnął wesoło.
– Dobra robota! Gdyby nie ty, pewnie już byśmy nie żyli.
– Chyba nie jestesz takim tempym bucem, jak myszlałem… – pochwalił Till. Jak na niego było to całkiem spore pochlebstwo.
– O, bez przesady! To była praca zespołowa – rzekł. – Poza tym został jeszcze sołtys…
Gdyby ktoś zobaczył teraz uśmiechy na twarzach tych trzech malowniczych postaci stojących na placu, doszedłby zapewne do wniosku, że lepiej nie pytać, co ich tak cieszy.

* * *

Eldor otworzył klapę prowadzącą do piwnicy domu sołtysa. Weszli do środka po kamiennych schodach. W kąciku, koło półki z winami, siedziała skulona trzęsąca się postać. Czuć było od niej ostrą woń fekaliów.
– Ktoś tu się bardzo wystraszył – zauważył bard wachlując się dłonią.
– Co? To wy?! Co za szczęście! – ucieszył się Reg poprawiając obsrane spodnie.
– Też się cieszę! – skłamał Eldor. – Pozwolisz jednak, że cię nie przytulę…
– Tak, oczywiście – zmieszał się sołtys. – Zabiliście to coś?
Filader przezwyciężył odrzucającą woń i chwycił go za kołnierz przytłaczając do ściany. Brudny tyłek przykleił się z cichym chlapnięciem.
– To coś zostało przyzwane przez twoją cholerną szamankę! – warknął mu prosto w twarz.
– Eee… Jaką szamankę? – udawał Reg.
– Nie pamiętasz, co? – zapytał słodko.
Sołtys pokręcił głową.
– Eldor, przypomnij mu! – polecił.
Bard wymierzył kordem w krocze sołtysa.
– Ach, ta szamanka! – „przypomniał” sobie.
– Tak, ta właśnie – czarodziej puścił Rega. Ten klapnął wielkim zadkiem na podłogę. – Gdyby nie to, że twój plan był taki żałosny, już dawno bym cię zabił…
– Litości! Błagam was! – skomlał sołtys. – Nie wiedziałem, że przyzwała demona! Głupi byłem! Nie zabijajcie mnie!
– Właściwie dlaczego powinniśmy darować ci życie? – zapytał Eldor.
Reg wyciągnął zza koszuli świecącą zielonym blaskiem kulę, którą uprzednio starał się przekupić szamankę.
– Dam wam ten cudowny przedmiot. Wiecie co to jest?
Mag wyszarpał kulę z jego grubych paluchów.
– Wiemy – przytaknął. – Wiemy też, że nie należy do ciebie.
Sołtys znowu stracił pewność siebie i zaczął błagać o przebaczenie nazywając się przy tym psem nie wartym splunięcia, najplugawszą ze szmat oraz używając wielu podobnych określeń swej postaci.
– Jesteś żałosny – powiedział w końcu Filader
– Czy to znaczy, że mogę odejść? – spytał Reg podnosząc się z klęczek.
– Idź – czarodziej wskazał wyjście. – Lepiej, żebym więcej o tobie nie usłyszał.
Zanim sołtys ruszył w kierunku schodów, Till skoczył mu na twarz wydrapując szramę od lewej części czoła po prawy policzek.
– To na pamiontkem – wyjaśnił.
Reg nie oczekiwał żadnych wyjaśnień. Po prostu rzucił się do ucieczki trzymając dłoń przy krwawiącym policzku. Bard musnął ręką podłużne strupy na swej twarzy. Natychmiast przypomniał sobie pierwsze spotkanie z tym nienormalnym kotem.

* * *

Na poddaszu karczmy „Pod Lubieżną Panienką” nie było już szaleńca. Przed trójką osłupiałych towarzyszy stał teraz dumnie wyprostowany mag w czarnej, nieco obślinionej przez poprzednie wcielenie szacie. Kula zadziałała zgodnie z oczekiwaniami – jego ciało wchłonęło ją, gdy tylko znalazła się wystarczająco blisko.
– Dziękuję wam, wybawcy! – krzyknął odzyskawszy pełnię władzy nad swym ciałem.
– Taaa… Żaden problem – mruknął Filader. – Na nas już pora.
– No co wy? Muszę się wam jakoś odwdzięczyć!
– Dobra, postawisz kilka kolejek w barze i jesteśmy kwita – zaproponował Eldor.
– Heh, w porządku!

Pijatyka zakończyła się nad ranem. Świętowali nie tylko dwaj magowie, bard i kot, ale całe Tfu oblewało zwycięstwo nad potworem. Wreszcie Eldor wstał od stołu (udało mu się dopiero za czwartym razem) i pożegnał się czule.
– Muszszszem jusz ssspadać, chłopaki! – bełkotał celując palcem wskazującym w nawalonych w trzy dupy czarodziejów i pochrapującego w pijackim śnie kota.
– Nie możesz, kurna, jeszcze trochę zostać? – zapytał półprzytomny Filader.
Bard pokręcił głową.
– Przygoda wzywa – wytłumaczył i ruszył chwiejnym krokiem w kierunku wyjścia. – Do zobaczenia.
– Do zoba… chrrr… – pożegnał mag przyjaciela i zasnął niczym niemowlę.
Eldor zatrzymał się na chwilę i przypomniawszy sobie o czymś podszedł do stojącego za ladą karczmarza. Ten, gdy tylko go zauważył, zasłonił twarz rękoma.
– Ssspokojnie, niccc ci nie zrobię.
Oberżysta spojrzał na niego spode łba. Jego lewe oko otaczała fioletowa obręcz.
– Odczep się, bandziorze! – warknął.
– Maszszsz! – bard rzucił na ladę złotą monetę, która jeszcze kilka minut temu znajdowała się w kieszeni Filadera. – To odszszszkodowanie za ten żenującccy wypadek.
Zataczając się wyszedł z gospody i ruszył w sobie tylko znanym kierunku.
Karczmarz długo nie mógł się nadziwić, że ktoś za podbite oko zapłacił mu złotem. Najchętniej pozwoliłby na podbicie drugiego oka za tę samą cenę, ale tajemniczy jegomość już zniknął.

Epilog

Trzy dni później szamanka spróbowała jeszcze raz. Przyzwała demona ponownie, tym razem mając na uwadze rady Filadera.
– JAKIE JEST TWOJE ŻYCZENIE? – zapytał jakiś pomniejszy demon przypominający skrzyżowanie kozła z jaszczurką.
– Najpierw twoje imię – mruknęła kobieta.
Demon westchnął.
– Vexidinorothedelis – wyrecytował.
Staruszka skrzywiła się. Demony często mają kretyńskie imiona, ale to już chyba przesada.
– Jest jakieś zdrobnienie? – spytała.
– Tak, mów mi Vexid! – niecierpliwił się demon. – Teraz do rzeczy, czego sobie życzysz?!
– Chcę byś natychmiast sprawił – szamanka bardzo uważała na słowa – ażebym stała się nieśmiertelna i trwała w owym stanie po wieczność!
– JESTEŚ PEWNA?
– Tak!
Demon rzucił się na kobietę przyciskając do podłogi i przegryzł jej tętnicę szyjną. Dygotała chwilę, po czym nastąpił zgon.
– TERAZ NA PEWNO NIKT NIE BĘDZIE W STANIE CIĘ ZABIĆ… – syknął chłepcząc ciepłą krew. – WŁAŚCIWIE TO NIC OSOBISTEGO… KWESTIA INTERPRETACJI…

KONIEC

Eldor
Powrót na górę strony

Zapraszamy na:
Rozmiar: 4892 bajtów
Forum
Magna Mater
&
Wielosferu


Co to jest RPG? (Pharaun)



Na skróty - ostatnio dodane:

Wprowadzenie do Zew Cthulhu i trochę o mackach :) (Pharaun)

Wprowadzenie do Neuroshimy (Dark Devil)

Czary w Poza Czasem (Żaba)

"Przebudzenie" opowiadanie w świecie Neuroshimy (Dark Devil)

"Kwestia interpretacji" opowiadanie (Eldor)

Lochy Inkwizycji - artykuł z Tygodnika Powiatowego

"Cień we mgle" - World Of Darkness (Fujin)

Tworzenie postaci (Fujin)